Szybki szacunek GUS inflacji CPI w Polsce za lipiec br. wskazał na 3,1 proc. w skali rok do roku. Z kolei w projekcji NBP na 2020 r. średnioroczna inflacja w tym roku ma wynieść 3,3 proc. i spaść w przyszłym roku do tylko 1,5 proc. Generalnie ekonomiści uważają, że inflacja będzie powoli maleć, choć niekoniecznie w tempie wskazanym przez NBP.
Po uwzględnieniu podatki Belki oznacza to, że obecnie zaczynamy realnie zarabiać dopiero po przekroczeniu 4 procent brutto w skali roku.
Nie sposób znaleźć taką stawkę dla depozytów w bankach, a co więcej, oprocentowanie schodzi coraz niżej. Nic dziwnego, że od lutego do końca czerwca br. klienci indywidualni wycofali z lokat 40 mld zł.
Również oferta obligacji skarbowych znacznie się pogorszyła od maja. Procenty pozostają nieco lepsze niż w banku, ale niekoniecznie zadowalają.
Osobiście wykonałem manewr przerzucenia kawałka bezpiecznej części portfela do 10-latek indeksowanych inflacją już wcześniej - przykładowo dla serii EDO0629 miałem w pierwszym roku 2,7%, a w kolejnym dostaję 4,9%.
Podobne zjawiska obserwujemy na całym świecie - bezpieczne instrumenty przynoszą realne straty i trzeba ryzykować, aby cokolwiek zarobić. Na dodatek na rynki płynie tani pieniądz z banków centralnych i rządów, które chcą stymulować przygniecione pandemią gospodarki.
Dlatego trwa hossa wszystkiego - drożeją akcje, ale równocześnie złoto czy srebro, obligacje (rośnie ich cena, spada rentowność) i wiele innych aktywów.
W odniesieniu do akcji nawet odkurzono stary akronim TINA (There Is No Alternative), czyli "nie ma innej alternatywy", który ma usprawiedliwiać wysokie wyceny.