Na początku tego wpisu chciałbym przypomnieć algebrę strat, którą powinien znać każdy zarządzający dowolnym portfelem inwestycyjnym, obojętnie czy znajduje się w nim 5 tysięcy, 5 mln czy 50 mln złotych.
Inaczej mówiąc, tabelka przypomina ile musisz zyskać po określonej stracie kapitału, aby wrócić do punktu wyjścia:
Nie trzeba Einsteina aby zrozumieć, że wyłamanie się poza granicę 20-25% oznacza wejście na kręte schody i stąd zakłada się, że w pojedynczej transakcji nie powinno się klasycznie ryzykować więcej pieniędzy, czyli powiedzmy, jeśli widzisz jakiś tam potencjał w akcjach banku PKO, które kosztują teraz niespełna 39 zł, raczej nie czekaj z cięciem strat niżej niż na poziomie mniej więcej 29-30 zł.
Oczywiście jest to wielkie uproszczenie, bo można sytuację zupełnie zmienić przez zmniejszenie wielkości pozycji (na przykład poniżej 1% wartości całego naszego kapitału) i stopy znacznie rozszerzyć, albo w ogóle ich nie mieć, jeśli uważasz, że potencjalny zysk do ryzyka znacznie przekracza 2 – przykład:
Tu pojawia się poważny problem przed którym stoi każdy inwestujący: jak znosisz straty i gdzie znajduje się Twój próg bólu?
Zbyt duża ostrożność pozbawia nas potencjalnych zysków (takie asekuranctwo prezentuję z reguły tu na blogu). Z kolei beztroska prowadzi do bankructwa, więc ciężko znaleźć ten właściwy stan równowagi.
Klasycznie ludzie kupują akcje i jednostki funduszy inwestycyjnych razem z tłumem – popatrz na ten obrazek i daty pod nim i przypomnij sobie swoje zakupy czy znajomych. Kiedy było ich najwięcej?
A kiedy wszyscy sprzedawali?
Niby oczywiste, ale dopiero po fakcie.
Wygląda to tak, że część ludzi stwierdziła, że giełda to szulernia i po zainkasowaniu potężnych strat nigdy nie wróci ani do funduszy, ani do akcji. Inni uparcie trzymają portfel w niezmienionym składzie, kolejni uśredniają i jeszcze jedna część (zapewne najmniejsza) próbuje aktywnie działać licząc, że pokona rynek.
I wiecie co?
Według mnie dla większości ciułaczy i tak na początku budowy portfela ważniejsze jest w ogóle samo regularne oszczędzanie i comiesięczne wychodzenie nad kreskę niż szukanie wysokich stóp zwrotu, z tego prostego powodu, że ich portfele nigdy nie osiągają rozmiaru, w którym wyniki staną się ważniejsze od samego procesu oszczędzania.
Jeśli boisz się strat czy uczucia, że nie kontrolujesz swoich pieniędzy, zostań przy dobrych lokatach, kontach oszczędnościowych czy obligacjach - w tym lepiej oprocentowanych korporacyjnych. OK, ja to rozumiem i stąd pewnie taka popularność wpisów na tego typu tematy.
Tylko, że widzę tu pewien problem – długoterminowo z tego nie da się zrobić naprawdę dużych pieniędzy (no chyba, że co miesiąc generujesz z innych źródeł co najmniej średnią krajową nadwyżek finansowych).
No i kolejny, chyba ważniejszy.
Według mnie system finansowy na całym świecie wcale nie jest taki stabilny jak się oficjalnie próbuje nam wmawiać od co najmniej roku i w tym świetle zupełnie inaczej wygląda stosunek ryzyka do zysku, którym jest te kilka procent odsetek rocznie.
Poza tym dochodzi kwestia inflacji, która może w GUSie wynosi 2%, ale w moich wydatkach prezentuje się zupełnie inaczej – bliżej 5%.
Zatem nie ma rady, trzeba zaakceptować zmienność rynków, ale nie pozwolić, aby zbytnio pustoszyła nam portfele i cierpliwie czekać na okazje inwestycyjne. Takie jak przegapiony przeze mnie dołek akcji w lutym ubiegłego roku – wtedy była jedyna prawdziwa masowa okazja do zakupów w trakcie prowadzenia tego bloga – fakt, że odbicie w kształcie litery V nie dało nikomu zbyt wiele czasu na przegrupowanie sił.