Tydzień temu zatytułowałem post "Ameryka znowu jest potężna. Czeka nas świetlana przyszłość". Przedstawiłem wtedy interesujące zjawisko związane z manią wielkości ogarniającą ludzkość budującą coraz wyższe wieżowce tuż przed wybuchem lub nawet w trakcie kolejnego kryzysu. Cała koncepcja nosi nazwę Skyscraper Index i opracował ją w 1999 roku Andrew Lawrence.
Trudno ją dokładnie przełożyć na jakąś sensowną strategię inwestycyjną - po prostu istnieje taka ciekawostka wskazująca na nadmierny optymizm grożący przegrzaniem rynku.
Dlaczego o tym wspominam akurat dziś?
Cały świat z nadzieją zerka na powoli odradzającą się Amerykę, a inwestorzy wypatrują choćby najmniejszych oznak zakończenia programu luzowania monetarnego, w ramach którego Fed co miesiąc pompuje do systemu 85 mld dol. (z dość rożnym skutkiem).
Na pewno doskonale udaje się podbijanie notowań indeksów giełdowych na największych rynkach, co nieco frustruje resztę świata jadącą na końcu peletonu.
W piątek Stany pobiły kolejne rekordy na giełdach (Tepper triumfuje) i szukający za wszelką cenę szczytu liczą teraz na koniec znienawidzonego, diabelskiego rajdu na następnych trzech szóstkach, czyli w okolicach 1666 pkt na S&P 500 (zaczął się on na 666,78 pkt w marcu 2009 roku):
Sam na siłę proponuję nie zgadywać wierzchołka, tylko wrócić do koncepcji szczytu szaleństwa w maju 2013 roku dopiero, kiedy indeks S&P 500 zejdzie dość wyraźnie poniżej wsparcia wyznaczonego przez wierzchołki poprzednich hoss w 2000 i 2007 roku (AT: opór zamienia się we wsparcie), nad którymi teraz szybuje w przestworzach.
Podobnie szybuje prezes Banku Rezerwy Federalnej Ben Bernanke:
Wczoraj wygłosił on wielce optymistyczne przemówienie do absolwentów pewnej amerykańskiej uczelni (Bard College).
Nie wspomniał nawet słowem o wycofywaniu się ze skupu obligacji (kolejna okazja będzie w najbliższą środę przed Kongresem). Za to sięgnął do historii i wskazał, że od czasów Cesarstwa Rzymskiego do Rewolucji Przemysłowej standard życia przeciętnego człowieka niewiele się zmienił. Dopiero potem nastąpił prawdziwy przełom, związany z faktem, że od 1700 do 1970 r. produktywność wzrosła aż 30-krotnie, co automatycznie przełożyło się na jakość życia przeciętnego człowieka.
W 1913 roku Amerykanin żył średnio tylko 53 lata, w 1963 r. już 70, a obecnie 78 lat. Równolegle nastąpił olbrzymi postęp w przeróżnych dziedzinach. Jak będzie za 50 lat?
Wzrost gospodarczy ma napędzać innowacyjność i najlepiej poradzą sobie ci, którzy potrafią się szybko adaptować do zmian. Świat będzie wyglądał zupełnie inaczej.
Bernanke powołuje się na Keynesa, który w trakcie Wielkiego Kryzysu lat trzydziestych ubiegłego wieku przewidywał, że wbrew pesymistom dochód zwykłego śmiertelnika skorygowany o inflację wzrośnie w kolejnym stuleciu od czterech do ośmiu razy (przeciętny dochód Amerykanina jest wg Bernanke obecnie już wyższy o 6 razy niż w czasach Keynesa).
A dlaczego używa tak długiej perspektywy i czemu powołuje się na tak odległe dzieje, łącznie z latami swojej młodości?
Zapewne nie bardzo mógłby podać nowsze dane uzasadniające jego (hurra)optymizm - jeżeli jest tak dobrze, czemu co siódmy Amerykanin pobiera kupony żywnościowe (food stamps)? Dlaczego też od kilku lat spadają dochody zwykłej amerykańskiej rodziny?
Przypomnę tylko zasadę giełdową, żeby nigdy nie walczyć z Fedem i dlatego nie będę pisał o irracjonalności wzrostów. Do tej pory najlepszą strategią było nie zadawać żadnych pytań, tylko kupować razem z bankierami (w tłumie dostrzegłem też ostatnio jednego z legendarnych "czarodziejów rynku" Michaela Steinhardta).
W końcu może eksperyment QE się uda i, hokus-pokus, świat wyjdzie jakoś z tego obłędu obronną ręką? Wierzycie w taki rozwój wypadków?