sobota, 16 stycznia 2016

Trzęsienie ziemi, czyli agencja Standard & Poor's obniża rating Polski. Zapinamy pasy

Piątek przyniósł prawdziwe finansowe trzęsienie ziemi - agencja Standard & Poor's obniżyła długoterminowy rating polskiego długu w walucie obcej z A- z pozytywną perspektywą do poziomu BBB+ z negatywną perspektywą.

Tym samym w ocenie agencji jesteśmy poniżej... Peru (BBB+ ze stabilną perspektywą).

Równocześnie S&P obciął rating długu w złotym z A/A-1 do A-/A-2.

Na te wieści od razu przeceną zareagowała nasza waluta:


Ostatecznie na koniec tygodnia euro kosztuje 4,48 zł, USD 4,10 zł, a CHF 4,095 zł. GPW nie zdążyła jeszcze dodatkowo spaść, ponieważ akcja S&P miała miejsce po zamknięciu notowań w Warszawie.

A jak agencja uzasadnia swój dramatyczny krok?


Dominują argumenty polityczne, a nie makroekonomiczne.

S&P wskazuje, że zmiany przeprowadzone przez nową władzę paraliżują działanie i efektywność kluczowych instytucji takich jak Trybunał Konstytucyjny, media publiczne czy służbę cywilną, a negatywna perspektywa ratingu oznacza obawę o utratę niezależności przez NBP.

Pełen raport w języku angielskim dostępny jest tutaj.

Ministerstwo Finansów zaprotestowało przeciw ocenie agencji i moim zdaniem po części ma rację.

Żadne dane makroekonomiczne nie uzasadniają decyzji S&P. Zresztą inna agencja Fitch nie obniża nam ratingu, a Moody's na razie milczy.

Owszem, ryzyko polityczne w Polsce istotnie wzrosło i wielu zmian nie rozumiem, ale wspomniane ryzyko na razie nie przełożyło się na żadne dane makro, a dopiero co kilka dni temu Polska bez problemu zaciągnęła wieloletni dług w euro.

W czasie ostatniego kryzysu w USA zobaczyliśmy, ile warte są te ratingi i kto za nie płaci - można sobie to przypomnieć choćby oglądając wyświetlany obecnie w kinach "Big Short" (warto obejrzeć).

Całkiem możliwe, że nie przypadkiem wybrano akurat dzień, kiedy prezydent podpisał ustawę o podatku bankowym, a na dokładkę jego kancelaria przedstawiła kontrowersyjny projekt pomocy frankowiczom. 

Jednak mleko już się rozlało i trzeba zmierzyć się z rzeczywistością, czyli wyższym kosztem polskiego długu, wycofywaniem się zagranicznych inwestorów i dalszą przeceną polskich aktywów. Prawdopodobnie podrożeją wycieczki zagraniczne czy elektronika i inne artykuły z importu, wzrosną raty kredytów walutowych.

Z drugiej strony rośnie opłacalność eksportu i atrakcyjność pracy za granicą.

Na dodatek w piątek mocno zniżkowała amerykańska giełda, czyli poniedziałek na GPW zapowiada się bardzo gorąco. 

To akurat nie jest jakiś wielki problem dla większości Polaków, którzy już dawno temu odwrócili się od giełdy. Moje zaangażowanie również pozostaje niewielkie i ogranicza się do rachunku IKE.

Moim zdaniem istnieje zupełnie inne zagrożenie, które może dotknąć nas bezpośrednio, o którym mało kto oficjalnie mówi. Chodzi o stabilność systemu bankowego.

W tym momencie nie dałbym sobie już uciąć ręki za twierdzenie, że moje pieniądze w banku są całkowicie bezpieczne. Resztę dopowiedzcie sobie sami.

Co do walut, wypowiadałem się już wielokrotnie, więc tylko powtórzę, że kupowałem głównie dolary od wakacji w 2014 roku (ostatnio na grudniowej korekcie), a teraz będę tylko obserwatorem. Spodziewam się, że w przypadku dalszego osłabiania się złotego NBP/BGK rzucą się do obrony PLN-a, więc zmiany kursów powinny być gwałtowne.

W takim razie otwieramy popcorn, zapinamy pasy i patrzymy na show od poniedziałkowego poranka. Szkoda tylko, że nie jesteśmy jedynie widzami spektaklu, ale również jego uczestnikami.