Od dawna trąbię, że gotówka rządzi i zresztą jeszcze w grudniu 2007 roku uważałem, że w 2008 tak właśnie będzie. Zdania praktycznie nie zmieniłem, o czym świadczy struktura portfela.
Zaniedbałem jednak sprawę ryzyka walutowego i tu bez względu na różne głosy pojawiające się na ten temat na pewno nie będę biernie czekał, tylko lekko dokładał (forma polisy ubezpieczeniowej).
Poza tym portfelem dobieram trochę też złote monety, ale teraz ceny wydają się przesadzone ze względu na słabego złotego (najtaniej wychodzą tak zwane monety kolekcjonerskie – dobry żart przy emisji 9000 i więcej sztuk, których ceny są niższe od bulionowych). Tu czekam na jakąś korektę.
Powtórzę kolejny raz, że nie traktuje tego jako inwestowanie, tylko formę zabezpieczenia się przed krachem, tym razem nie na GPW, tylko złotego i Polski.
Teraz wróćmy, do tytułu. Nadchodzi czas sępów.
Najpierw giełdowych, potem w nieruchomościach. Kto nie ma długów, tylko gotówkę sam staje się królem, który będzie dyktował warunki.
Nikt nie wie, kiedy trafimy na dołek. Jesień 2007 to WIG20 powyżej 3900 punktów, luty 2009 i mamy niecałe 1400, czyli znacznie bliżej do zera niż do szczytu.
Owszem możemy spaść na przykład jeszcze do 500-600 punktów na WIG20 w razie katastrofy w USA, jednak upieram się, że w tym roku trzeba podejmować przynajmniej próbne zakupy od razu zakładając możliwą stratę i ciąć ją bez zbędnych ceregieli. To jest taka moja uwaga do skupionych na akcjach. Ci na pochodnych nie zawracają sobie raczej głowy takimi sprawami. Emocjonalny rajd do góry przydałby się, aby znowu ubrać ulicę w rzekomo tanie akcje. Poza tym trend jest spadkowy i gra za duże stawki pod prąd wydaje się głupia i nierozsądna.
Jednak cały czas patrzę z dłuższej perspektywy czasu – te wszystkie drobne handelki, które tu uprawiam nie są przecież poważnym inwestowaniem, tylko w pewnym sensie sondowaniem rynku. Przeżywamy największy kryzys od lat trzydziestych i możliwe, że giełdy wykonają podobny lub jeszcze głębszy ruch w dół (czasowo oznaczałoby to spadki do przyszłych wakacji). Jeśli cały system finansowy świata nie rozsypie się w proch i pył, właśnie giełda da fortunę tym szczęśliwcom, którzy przetrwają do dna i zachowają swój kapitał. A jeśli wszystko padnie, to i pieniądze nie będą za wiele warte. Ja zakładam wariant umiarkowanie pesymistyczny, ale bez jakieś wielkiej wojny czy rewolucji -dlatego będę dalej dorzucał po parę stówek do maklera miesiąc w miesiąc.
Co do nieruchomości, na razie deweloperzy i inni sprzedający wydają się jeszcze hardzi i zgrywają twardzieli. Nie bardzo schodzą z cen – tu nie widzę żadnych rewelacji. Rasowy inwestor szuka okazji, żeby zapłacić 50 gr i mniej za każdą złotówkę nabywanych aktywów. Twardzi zmiękną i wpadną w panikę jak przyjdzie im zapłacić kolejne 2-3 k raty kredytu hipotecznego, gdy stracą swoje posady. Dług wzrośnie lawinowo: 10 rat po 2k i już mamy okrągłe 20 kawałków. Tak po ludzku jest mi ich trochę szkoda, ale nikt nikomu nie kazał kupować klitek w blokach w cenach apartamentów i to na kredyt.
Tymczasem polskie domy i mieszkania są wciąż w wielu wypadkach droższe niż na przykład niemieckie, co wydaje się totalnym absurdem. Niecierpliwym polecam wzięcie czegoś na uspokojenie i ewentualną zamianę części gotówki na waluty i złoto (niekoniecznie kupowane akurat jutro).
Trzeba czekać cierpliwie jak sępy krążące nad umierającymi aż dobijemy do dna. Schody wciąż biegną w dół, z każdym tygodniem coraz niżej.