piątek, 13 sierpnia 2010

Dylemat inwestora

Tym razem na początek proponuję mały eksperyment. Spróbuj uporządkować pięć państw we właściwej kolejności pod względem liczby mieszkańców zaczynając od najbardziej ludnego, z następującego zestawienia: Rosja, Pakistan, Australia, Nepal, Zimbabwe.

Odpowiedzi znajdziesz tutaj.

Udało się? Mnie nie za bardzo, chociaż z geografii nigdy nie miałem większych kłopotów (no i parę miejsc w życiu zwiedziłem).

Do czego piję? Oczywiście do zjawiska nadmiernej pewności siebie i przeceniania swojej wiedzy.

W przypadku inwestowania procesy są zdecydowanie bardziej złożone niż proste ustalenie liczby mieszkańców jakiegoś kraju i nawet tytuł profesora finansów czy nagroda Nobla nie daje nam tarczy chroniącej nas przed błędnymi decyzjami czy wręcz bankructwem.

Z tego powodu podchodzę z przymrużeniem oka do wszelkich prognoz, tym bardziej swoich i specjalnie kurczowo się ich nie trzymam.

Z tym zastrzeżeniem przejdę do rzeczy, czyli dylematu inwestora.

Cały świat głowi się czy czeka nas deflacja czy inflacja?

Ma to kluczowe znaczenie dla strategii inwestycyjnej, ponieważ w pierwszym przypadku „cash is the king”, czyli wskazana jest płynność, wręcz nadpłynność potrzebna do polowania na okazje, których zapewne w takim wariancie nie zabraknie.

Z kolei w razie szybko rosnącej inflacji gotówka powinna nas parzyć w ręce i należałoby zamienić ją na coś trwalszego.

Jak rozwiązać ten dylemat?

Według mnie należałoby oddzielić nasz rynek od tych dojrzałych.

W polskim przypadku deflację oceniam za niemal niemożliwą, ponieważ wciąż notujemy wzrost gospodarczy, a na dodatek podnoszenie podatków na dobra typu benzyna czy chleb nie wygasi na nie popytu – jeść trzeba, do pracy musisz jakoś dojechać itd. (w wielkim uproszczeniu) - trochę więcej w krótkim raporcie BIEC.

Podejrzewam jednak, że nie będzie to od razu jakaś tam hiperinflacja w stylu Zimbabwe czy republiki weimarskiej, ale pełzająca powolutku do góry i tak samo powoli należałoby lekko schodzić z pozycji gotówkowych/lokat bez panicznego szukania na siłę czegokolwiek co nie jest papierowym pieniądzem.

Pomysłów może być wiele – podam przykładowy jaki mi teraz wpadł do głowy.
Załóżmy, że wierzysz w wyceny spółek wykonane przez zespół DI BRE (str. 10). No to podziel je przez 2, aby uzyskać margines bezpieczeństwa i porównaj z obecną ceną. Teraz są wyższe? No to trzeba poczekać …

A potem sprzedajesz na przykład za 75-85% teoretycznej wartości (albo przesuwasz SL coraz wyżej jako trailing stop).

Coś podobnego próbuję czasem uskuteczniać w mikroskali.

Ostatni przykład: w połowie lipca kupiłem certyfikat funduszu Legg Mason Skoncentrowany za 1073 zł, czyli zdecydowanie poniżej wyceny (wtedy 1111,94 zł) przewidujac, że kolejna wycena będzie wyższa skoro spółki portfelowe drożały. Faktycznie wycena z 28.07 doszła do 1146,41 zł. Dziś oddałem komuś ten certyfikat w promocyjnej cenie 1099,99 zł i obie strony transakcji powinny być zadowolone (chociaż chodzi raczej o satysfakcję wyłącznie intelektualną, bo w brzęczącej gotówce zarobek był wielce symboliczny).

Podsumowując: słuchaj co się dzieje w makro, ale działaj w mikro, ponieważ tu zawsze pojawiają się odchylenia/szanse na zarobek, a od dawna przewidywana rosnąca inflacja powoli się zbliża ...