sobota, 3 maja 2008

Czy już czas na nieruchomości? Co z dolarem i złotem?

Wiele osób uważa, że najpewniejsze inwestycje to dolary, złoto i nieruchomości. Jeszcze niedawno cena ofertowa ziemi czy domu bardzo często była u nas podawana w zielonych. Ta miłość zaczęła się jeszcze w czasach PRL-u, kiedy złotówka była praktycznie bez wartości.

Niestety piewcy Waszyngtonów srodze się rozczarowali i ostro dostali po tyłku w ostatnich latach. Nominalny spadek $ należy skorygować jeszcze o stopę wolną od ryzyka.

Kto wytrzymał zwałę i nadal siedzi na zielonych może śmiało nazwać się raczej głupcem niż twardzielem.


Brak kontroli strat zawsze prowadzi do tego samego.

Być może jesteśmy właśnie świadkami odbicia, ale dotąd rozsądniej było siedzieć na lokacie złotowej i teraz powoli podbierać baksy niż z rozpaczą śledzić lot koszący waloru.

A już na pewno nadal opłaca się kupić jakąś elektronikę w USA czy pojechać na wczasy do strefy poza UE.

Również złoto jest traktowane przez wielu z nabożną czcią. Posiadacze złotych sztabek, monet czy zębów praktycznie nie mieli powodów do śmiechu aż do niedawna.

Rajd od $250 do $1000 wygląda imponująco, ale trzeba przyznać, że częściowo odpowiada za niego słabnący dolar.

Pytanie czemu w takim razie kupiłem certyfikaty na złoto oraz sztabkę?

Po prostu podłączyłem się do trendu wzrostowego oraz dla dywersyfikacji portfela (sztabka). Jeżeli się pomylę, wyrzucę z portfela i kropka.

Zwykle trendy trwają dłużej niż przewidują analitycy i wcale nie musimy być świadkami jego wyczerpania, tylko ruchu korekcyjnego. Zobaczymy co będzie dalej.

Trzeci filar tradycyjnie pewnych inwestycji stanowią nieruchomości.

Wydaje mi się, że panuje tu jakaś przedziwna plątanina pojęć.

Mieszkanie czy dom, w którym mieszkasz nie jest wcale typową inwestycją, ale raczej wielkim pożeraczem dochodów i wrzuciłbym je również częściowo do konsumpcji.

Owszem z czasem zwykle zyskują one na wartości i dzięki temu możemy mówić o pewnego rodzaju inwestycji, ale też nie do końca.

Załóżmy, że kupiłeś mieszkanie za 250 000 PLN i po kilku latach powiększa Ci się rodzina, zatem chcesz kupić większe.

Sprzedajesz swoje powiedzmy za 350 000 i wydaje Ci się, że zyskałeś aż 100 000 przez te kilka lat, ale teraz jest tu mały haczyk.

W tym samym czasie inne mieszkania też zdrożały i musisz dołożyć tak czy siak 100 czy 150 k, aby kupić takie, jakie chcesz.

Mimo wszystko zachęcam wszystkich do zakupu własnego M, a nie do wynajmowania.

Oczywiście najlepszym rozwiązaniem nadal wydaje się kredyt we frankach szwajcarskich z możliwością przewalutowania.

Dobrze byłoby, żebyś miał choć z 10-20% wkładu własnego.

Niektórzy łudzą się i porównują czynsz wynajmu do kosztów kredytu i utrzymania własnego mieszkania. Według mnie pomijają przy tym istotny czynnik psychologiczny.

Człowiek cieszy się zupełnie innym komfortem psychicznym w swoim mieszkaniu czy domu niż w wynajmowanym. W ogóle nie ma porównania.

Poza tym Polacy nie należą do zbyt mobilnych narodów jak na przykład Jankesi i raczej dłużej pozostają w jednym miejscu. Zupełnie inaczej sprawa wygląda w przypadku emigracji.

Po pierwsze, ceny nieruchomości to zupełnie inna półka (no może nie w Niemczech).

Po drugie, sytuacja życiowa i zawodowa jest zwykle mniej stabilna niż w kraju.

Tutaj ryzyko kredytu hipotecznego mocno wzrasta.

Prawdziwą, „czystą” inwestycją jest zakup nieruchomości, w której samemu się nie mieszka, w celach spekulacyjnych.

Nawet nie posiadając znaczących środków można próbować mechanizmu dźwigni, czyli zakupu nieruchomości na kredyt, wynajmie jej i spłacaniu rat kredytu przez lokatorów z ich czynszu.

Dodatkowy zysk przynosi wzrost wartości nieruchomości.

W trakcie hossy w tym segmencie rynku sporo osób wstrzeliło się i osiągnęło fantastyczne zyski.

Teraz z pewnością też da się, ale jest znacznie trudniej.

Można na przykład kupić coś w opłakanym stanie, wyremontować i wynajmować/sprzedać.

Wiadomo, że najistotniejsza jest zawsze lokalizacja.

Czy ceny jeszcze spadną?

Jeśli ktoś kupuje mieszkanie/dom dla siebie nie widzę sensu w spekulowaniu i warto szukać nieco poniżej cen rynkowych. Lepiej nie sugerować się samymi ofertami.

Podejrzewam, że śmiało można od tych marzeń sprzedających odjąć co najmniej 10%.

Gdybym miał teraz spekulować z zakupem działki, mieszkania czy domu, wolałbym raczej poczekać lub poszukałbym prawdziwych okazji. Podejrzewam, że deweloperzy wkrótce mocniej spuszczą z tonu i da się wyłuskać coś całkiem interesującego.