Skuteczne inwestowanie oznacza, że musimy odnaleźć własny edge, czyli przewagę nad rynkiem, a jeśli go nie ma, wrzucić część pieniędzy (w zależności od profilu ryzyka i posiadanych środków) w fundusze indeksowe czy hedgingowe i zająć się czymś bardziej produktywnym.
Większość osób na początku inwestowania (szczególnie ci, którzy wchodzą na jakiś rynek w jego fazie wzrostowej) uważa mniej więcej coś takiego: "inwestowanie i zarabianie jest takie proste, ale ci ludzie są prymitywni i głupi". Prawdopodobnie znajdziemy sporo takich giełdowych nowicjuszy w obecnie trwających od 26. miesięcy wzrostach, zgodnie z tą ilustracją:
OK, trend się w pewnym momencie odwróci i wraz z nim zmieni się ton, na ten poprzedni. Taki odwieczny cykl.
Wróćmy w takim razie do przewagi, czyli edge'a.
Niektórzy mylą ją z wiedzą teoretyczną i szczególnie dotkliwe porażki na rynkach finansowych mogą ponieść osoby, które odnoszą sukcesy na przykład w biznesie czy w ogóle karierze zawodowej. Lekarz nie powinien się mylić, bo jego błąd oznacza ryzyko dla zdrowia i życia pacjenta. Jeśli przeniesie te nawyki na rynki finansowe, jest zgubiony.
Na giełdzie czy dowolnym rynku liczy się odpowiednio szybkie wycofanie z błędnej transakcji i ochrona kapitału - są też wyjątki, ale to już wymagałoby oddzielnych rozważań. Udowadniane rynkowi,że to JA mam rację (jestem ekspertem, mam dyplomy itd.) kończy się zawsze tak samo.
Jak więc zatem sprawdzić ten edge?
Nie sądzę, że tytuł profesora czy licencja doradcy inwestycyjnego (tu mają nastąpić zmiany) tak naprawdę daje coś więcej niż gwarancję niezłej posady w razie klęski naszej strategii inwestycyjnej. Znam takiego jednego Pana z licencją, który głęboko uwierzył w swoją nieomylność i doprowadził do katastrofy inwestycyjnej już w niejednym portfelu, a jednak radzi sobie w środowisku doskonale i dalej płacą mu prawie tyle co prezesowi PZPN.
Jeśli posiadamy daną koncepcję - nazwijmy ją systemem, należy ją przetestować na danych historycznych i wtedy wyskakuje nam określony wynik. Im więcej danych, tym lepiej - wtedy eliminujemy w dużym stopniu przypadkowość.
Czytając różne książki o inwestowaniu prawdopodobnie nic nie znajdziesz o prywatyzacji, ponieważ jest to zjawisko lokalne, związane z wciąż trwającymi przemianami ustrojowymi w naszej części świata.
Zakończona wczoraj ankieta dowodzi, że wielu czytelników bloga żywo interesuje się IPO JSW oraz banku BGŻ i na pytanie "Czy weźmiesz udział w prywatyzacji...?" udzieliło następujących odpowiedzi:
A co mówi statystyka, oprócz sakramentalnego - za mało danych, aby uznać wyniki za wystarczająco wiarygodne?
Przewaga, czyli edge jest po naszej stronie.
Z linkowanego powyżej zestawienia jasno wynika, że wzięcie udziału w dużych prywatyzacjach jest inwestycją o dużym potencjale, z niskim ryzykiem. Praktycznie w dniu debiutu z dużych spółek niezadowoleni mogli być tylko posiadacze Tauronu, ale po czasie i te akcje wyszły na spore plusy.
Do zestawu dołączamy jeszcze akcje GPW i tu też pojawia się wynik dodatni.
Trzeba tylko zauważyć, że często mieliśmy do czynienia ze sporą redukcją, co oznaczało istotne zmniejszenie realnej stopy zwrotu. Z zasady opłacało się akcje potrzymać nieco dłużej (po 12. miesiącach średnia stopa zwrotu 37% vs 15,81% z otwarcia w dniu debiutu).
Proszę nie mylić tylko małych spółeczek wchodzących na NC czy nieco większych na GPW (jak ostatnio Open Finance) z dużymi prywatyzacjami.
O BGŻ wiemy coraz więcej, ale wciąż czekamy na szczegóły oferty. Na minus należy zapisać wyśrubowany wskaźnik C/Z, który może nieco odstraszać (i tak ważniejszy jest przyszły C/Z, ale ma to znaczenie psychologiczne)
oraz stosunkowo niewielkie rozmiary banku - BGŻ nie wejdzie do indeksu WIG20, czyli fundy nie muszą kupować za wszelką cenę. Prawdopodobnie minister Grad przydzieli pakiety podobne jak w przypadku PZU i Tauronu, czyli niespełna 10k powinno wystarczyć.
Po ostatnich wygłupach związkowców z JSW, w ogóle nie biorę tej spółki pod uwagę.