Na blogu Trystero rozgorzała gorąca dyskusja o złocie. Żółty kruszec wciąż wzbudza wielkie emocje i widać, że ściera się kilka grup, czyli goldbugi (wyznawcy złota), sceptycy, spekulanci i jeszcze kilka mniejszych podgrupek pomiędzy nimi.
Pierwsi wieszczą upadek papierowego pieniądza i możliwy Armageddon całego systemu finansowego ze złotem jako Brucem Willisem w roli głównej.
Drudzy wskazują, że balon zaraz pęknie, podpierając się twierdzeniem, że skoro złoto kosztowało 10 lat temu 250 dolarów za uncję, a teraz ponad 1100, to lud ogarnęła psychoza niczym przy kupowaniu Skotana po 500 zł.
Trzecia grupa wydaje się dość obojętna emocjonalnie i traktuje złoto jak każde inne aktywo, na które można zagrać na wzrosty/spadki, w zależności od wskazań z naszej analizy.
Oczywiście, że można teraz wyciągnąć cały arsenał mniej czy bardziej naukowych dowodów, że racja leży po tej czy tamtej stronie, lecz dla mnie to nie ma większego sensu.
Jakie jest moje podejście?
W tym przypadku odrzucam spekulację (tu jeszcze trzeba brać pod uwagę kurs złotego), więc odpadam z trzeciej grupy. Interesuje mnie wyłącznie fizyczny kruszec w sztabkach i monetach.
Nie jestem fetyszystą, więc niespecjalnie lubuję się w złotych łańcuchach czy zegarkach ( w drugim przypadku także z obawy o rękę czy wręcz głowę) – które zresztą są niepraktyczne w przypadku sprzedaży.
Dla mnie posiadanie 5-10% portfela w fizycznym złocie jest swego rodzaju ubezpieczeniem i tak je traktuję bez nadmiernej ekscytacji tematem, tak samo jak nie podnieca mnie zakładanie lokat w bankach.
Myślę, że te parę monet czy sztabek trzymane w domu „ na wszelki wypadek” nie jest wcale takie głupie i niejednemu uratowało tyłek w czasach zawieruchy.
Problem z przechowaniem pojawia się, jeśli ktoś tego złota ma powiedzmy z pół kilo czy więcej – wtedy dochodzą koszty przechowywania i trzeba się zastanowić nad jakimś sejfem/skrytką.
W przeciwnym wypadku te kilka żółtych sztabek czy krążków nie powinno stanowić wielkiego kłopotu.