Trudno powiedzieć czym dokładnie skończy się obecny kryzys, ale papierowy pieniądz wzbudza moje coraz większe wątpliwości. Do szalonych Jankesów dołączyli flegmatyczni Brytyjczycy i w tym tygodniu bank Anglii ogłosił dodruk 75 mld funtów. Te posunięcia przypominają mi upiorne czasy PRL-u czy ZSRR i powinny skończyć się taką samą katastrofą jak zawsze.
Naturalną alternatywą wydają się realne aktywa, czyli ziemia, domy, mieszkania oraz metale szlachetne jak złoto czy srebro.
Moim zdaniem nieruchomości są w Polsce wciąż zbyt drogie. Gdybym mieszkał w Hiszpanii czy na Florydzie, wcale nie zastanawiałbym się, tylko kupił sobie kawałek ziemi. Niestety Polska wydaje się bujać wciąż w obłokach.
Kolejny trop to złoto lub srebro. Najpierw odrzuciłem wszelkie wirtualne byty typu certyfikaty czy instrumenty pochodne, bo w razie katastrofy zapis w komputerze niewiele mi da.
Miałem sporą chęć na srebro, ale ceny mnie zadziwiły. Uncja srebra na rynkach międzynarodowych kosztuje 50 zł, tymczasem za to samo srebro w sztabkach i monetach sprzedawcy żądają blisko 90 zł. To gruba przesada.
Inaczej jest ze złotem. W piątek cena uncji oscylowała w granicach 3500 zł, czyli gram złota kosztuje około 112 zł (skup w NBP niecałe 10 zł mniej).
Po dłuższym namyśle doszedłem do następujących wniosków:
Cena złota poszła bardzo wysoko do góry i kupowanie akurat teraz jest ryzykowne, bo grozi korekta rzędu nawet kilkudziesięciu procent. Z tego powodu nabywca musi albo zaakceptować to ryzyko, albo na razie dać sobie spokój.
Ja wybrałem ten pierwszy wariant i w żadnym wypadku nie będę sprzedawał, traktując aurum jako formę ubezpieczenia przed bankructwem systemu finansowego szalonego świata żyjącego na kredyt.
Patrząc zdroworozsądkowo, około 10% portfela powinno być w złocie. Jeśli ktoś pakuje więcej, zaczyna bawić się już w spekulację i wtedy należy stosować te same reguły co przy kupowaniu akcji.
No i teraz kolejna, najważniejsza sprawa: skąd to złoto wziąć? W Mennicy czy w NBP praktycznie niemal wszystko wymiotło. Ciężko o bulionowe bieliki czy sztabki.
Tymczasem nieoczekiwanie z odsieczą przyszły tak zwane monety kolekcjonerskie. Piszę tak zwane, bo ilu amatorów może znaleźć moneta o intrygującym tytule: „400-lecie polskiego osadnictwa w Ameryce Północnej”. Nie chciałbym, żeby ktoś z genialnych strategów NBP na mnie się obraził, ale przyznaje się bez bicia, że taka nazwa wywołuje u mnie niekłamaną wesołość, podobnie jak nakład złotka 9 500 sztuk. No już widzę te tysiące kolekcjonerów – pewnie brakuje im do kompletu z 200-leciem polskiego osadnictwa w Gabonie.
I w tym absurdzie mamy plus. Monetę dało się do niedawna kupić w większości oddziałów NBP po cenie emisyjnej 856 zł, teraz podnieśli na 897 zł, ale w sklepach nuzmimatycznych znajdziemy po starej cenie. Waży ona 8 gramów, co przy próbie 900 daje nam 7,2 gr złota, czyli nieco powyżej 800 zł w czystym kruszcu plus pudełeczko z certyfikatem.
Poza tym w takim przypadku zaletą jest jej stosunkowo niewielka wartość, czyli lepiej mieć 5 takich monet niż 1 krugerranda uncjowego (pomijając kwestię, że krugerrand byłby droższy).
Do niedawna można było znaleźć też jeszcze inne o nominale 200 zł, gdzie złoto było zdecydowanie droższe od samej monety na przykład 100-lecie SGH.
Te krążki są nieco większe i ważą 15,5 gramów, czyli 0,9 x 15,5 = 13,95 gr.
W takim razie złoto w nich zawarte ma wartość ponad 1560 zł. Przykładowo kupiłem niedawno 90 rocznicę Powstania Wielkopolskiego za 1629 zł.
Tu pokazuję jak one wyglądają w realu:
Myślałem też o suwerenach, filharmonikach albo krugerrandach, ale ich ceny są zdecydowanie wyższe, więc poza pewnym snobistycznym efektem innych zalet nie widzę. Sytuacja się zmienia w przypadku osób mieszkających poza Polską. Oni pewnie nie mają wyjścia i muszą pakować te uznane na całym świecie, bo złotka z Polski czy Mongolii są wciąż jednak podejrzane na przykład w Londynie.
Uważam, że najlepiej kupować te monety w sklepach numizmatycznych, aby być pewniejszym co dostajemy oraz otrzymać dowód zakupu, żeby później w razie czego nie mieć problemów z odsprzedażą.
Najgorszym miejscem do tego ostatniego jest jubiler albo kantor. Tam obedrą cię ze skóry jak "leszcza" nabitego na agresywne fundusze inwestycyjne w lecie 2007 roku.
W tej chwili najlepiej wychodzi to na aukcjach internetowych lub bezpośrednio w NBP –sam nie testowałem, więc piszę tylko od strony teoretycznej. Jest jeszcze kwestia podatkowa, ale tym się dziś nie zajmuję, bo i tak przepisy się zmieniają, więc po co sobie zaprzątać głowę.
Z tego powodu w przyszłym tygodniu do tego portfela wpadną monety o wartości co najmniej 3000 zł i będą leżeć. Wolę je zamiast polisy w AIG.
PS
W weekend popracowałem z nadrobieniem wpisów na blogu. Zatem następny post najwcześniej pojutrze, a może dopiero w środę - czwartek.