Dziś zacząłem od rymu częstochowskiego, który od paru tygodni sprawia, że w ogóle nie interesowałem się greckim gadaniem. Powód?
Wzrosty na giełdzie w Atenach o ponad 30% w kilka tygodni:
Co dyskontowała ta zwyżka?
Dziś już wiemy: kolejną transzę 130. mld euro wyrzuconych w błoto.
W międzyczasie Krzysztof Rybiński zapowiedział stworzenie wraz z bar... -ytonami z Opery funduszu Eurogeddon, który da zarobić na katastroficznym scenariuszu. Nie widzę w tym do końca sensu - kto wtedy wypłaci pieniądze, skoro padną banki? I do czego będą potrzebne bezwartościowe papierki? Czy nie lepsze byłyby konserwy lub amunicja, albo umiejętności survivalowe?
OK, ale to nie mój problem.
Zwracam tylko uwagę, że istniejący zaledwie od grudnia dolarowy ETF grupujący 20 największych greckich spółek zarobił do tej pory... 37%. Może teraz zadziałać "sell the news" (czyli korekta wzrostów), ale taki wynik powinien jednak skłaniać choćby do chwili refleksji (w SFI mBanku dostępny jest fundusz skoncentrowany na Grecji i Cyprze, ale ma nieco gorsze wyniki od ETFu)..
Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że ateński indeks leciał w dół przez prawie 5 lat, to nawet w razie kontynuacji bessy, korekta w górę od 1/3 do 2/3 (krakowskim targiem niech będzie 50%) wieloletniego ruchu jest całkiem normalnym zjawiskiem rynkowym:
Skoro na początku stycznia mieliśmy za sobą spadek od szczytów o 88% (to tak jakby WIG20 spadł z 3940 poniżej 500. pkt), czy był to dobry moment do dalszej gry na spadki? Niezupełnie.
Sam nie wchodziłbym w Grecję, dopóki w końcu oficjalne nie zbankrutuje i indeks nie pokaże jakiegoś silnego sygnału kupna, typu przecięcie 200 SMA itp.
Jednak obstawianie teraz spadków na tamtejszym rynku ma dla mnie za niski potencjał zysku i niesie duże ryzyko straty. Dlatego odłożyłem Grecję na półkę już dość dawno temu.