Kilkanaście lat temu "The Washington Post" przedstawił niezwykłego milionera - Karla Hagena. Kiedy zmarł w wieku 89 lat, okazało się, że zostawił po sobie majątek wart 3 mln dolarów.
Nikt nie podejrzewał o takie pieniądze skromnego pracownika elektrowni, który przez 36 lat kariery zawodowej był związany z Pepco. Wiódł bardzo skromne życie i jedyną jego ekstrawagancją były dalekie podróże.
Hagen nigdy nie założył rodziny i po śmierci przekazał cały majątek instytucjom charytatywnym.
Sekretem sukcesu Hagena były zakupy akcji rozpoczęte jeszcze w latach czterdziestych ubiegłego wieku i regularnie dokupowanie oraz przetrzymywanie ich w portfelu.
Dla wielu osób takie historyjki są bardzo pozytywne, ale dla mnie brzmi ona raczej smutno- gość całe życie oszczędzał i inwestował, a nie zdążył skorzystać ze swoich pieniędzy (wyłączając zagraniczne podróże) Czy na pewno chodzi o to, żeby zostać najbogatszym człowiekiem na cmentarzu (zresztą w jego przypadku też tak przecież nie jest, ponieważ pieniądze rozdał)?
Gdyby Hagen miał rodzinę, zapewne sytuacja wyglądałaby nieco inaczej, bo i wydatków byłoby zdecydowanie więcej.
Może czuł się szczęśliwy jako minimalista? Jeśli tak, nie widzę problemu.
Sam raczej uważam, że najtrudniejszą rzeczą jest znalezienie odpowiedniego stanu równowagi między oszczędzaniem i inwestowaniem, a bieżącą konsumpcją.
W końcu żyjemy tu i teraz.
Dlatego cały czas propaguję taki system, żeby regularnie generować nadwyżki finansowe, zbudować fundusz awaryjny, inwestować, unikać kredytów konsumpcyjnych jak ognia itd., ale nie warto odkładać życia na później.