We wtorek władzę w USA oficjalnie obejmie Barack Obama. Czy jest on w stanie wyciągnąć gospodarkę z kryzysu? Nie wiem, ale przypomina mi się anegdota o Ronaldzie Reaganie – kiepskim aktorze i świetnym prezydencie, że recesja pojawia się, gdy twój sąsiad traci pracę, prawdziwy kryzys, kiedy sam zostajesz zwolniony, a gospodarka zacznie się odradzać, gdy Jimmy Carter straci swoją. I coś w tym może niestety być, że populizm i skłonność do nadmiernych wydatków demokraty będzie ciążyć Ameryce, ale nie uprzedzajmy się od razu do Obamy zanim nie zaczął jeszcze urzędować.
O bieżącej koniunkturze giełdowej u nas zadecyduje sytuacja na parkiecie na NYSE. Przypomnijmy sobie, że w listopadzie wydawało się już, że lecimy do piekła, gdy nagle sygnał sprzedaży okazał się pułapką i indeksy wystrzeliły jak z procy frunąc ponad 20% do góry aż do początku stycznia, czyszcząc przy okazji misie z depozytów. Dla mnie ten entuzjazm wyglądał dość podejrzanie, ale korekta w bessie zawsze się należy.
Czerwone światło zapali się, gdy na liczniku S&P500 pokaże się znowu 7 na początku. Dla odważnych pozostanie próba łapania dołków z bliskimi stopami. Trwa jednak bessa i powinno to być robione jednak za niezbyt dużą część portfela, bo gra przeciw trendowi głównemu na dłuższą metę nie opłaca się. W znacznie bardziej komfortowej sytuacji są siedzący na eskach - myślę, że wszystkie systemy dały sygnały sprzedaży, ale nawet pozycja zgodna z kierunkiem rynku to nie wszystko jeśli drukarnia Bena wyśle pociąg z forsą do Plunge Protection Team. Ratownicy znowu mogą zacząć kręcić indeksami przy wsparciach.
Czy tym razem możemy przełamać 750 pkt i polecieć do piekła? Yes, we can.