GetBack jest obecnie niewątpliwie najgorętszym tematem polskiego rynku kapitałowego.
O akcjach tej spółki wypowiadałem się wielokrotnie na blogu (ostatnio szczegółowo na początku marca) czy w mediach społecznościowych, więc właściwie z punktu widzenia inwestora giełdowego nie mam nic nowego do dodania.
Kto nie uciął w porę strat (lub ewentualnie zrealizował zyski, co było możliwe w zeszłym roku) i wierzył w bajki byłego już prezesa, ten od poniedziałku czeka na odwieszenie notowań.
Kliknij w wykres poniżej, aby powiększyć obrazek.
Myślę, że każdy inwestor giełdowy powinien być świadom ryzyka, z jakim wiążą się akcje. Owszem, swoje za uszami mają wystawiający entuzjastyczne rekomendacje dla spółki, wychwalające ją pod niebiosa (za odpowiednią gratyfikacją) media finansowe czy sam prezes, który do ostatniej sekundy robił dobrą minę do złej gry. Od biedy uznaję to za specyfikę naszego grajdołka.
Zresztą na GPW zostało głównie grono hobbystów, takich jak ja, którzy niejedno widzieli i nic nas szczególnie nie dziwi, choć ta klapa niewątpliwe wygląda spektakularnie.
Natomiast znacznie bardziej niebezpieczną kwestią są obligacje GetBacka.
Windykator finansuje swoją działalność głownie nie poprzez kredyty bankowe, ale obligacje.
Możliwe, że według banków agresywny model biznesu spółki nie gwarantował spłaty zadłużenia.
W sumie dokładnie nie wiadomo, za jaką kwotę je wyemitowano, ponieważ spółka nawet nie przedstawiła raportu za 2017 r. - ten poznamy dopiero 30 kwietnia.
Szacuje się, że może chodzić o ok. 2 mld zł.
I co najważniejsze, zdecydowaną większość tych obligacji sprzedano klientom indywidualnym skuszonym wysokim oprocentowaniem.
Technicznie wyglądało to tak, że oferowano je między innymi klientom Lion's Bank (marka Idea Bank), stosując przy tym sprawdzone w grupie Leszka Czarneckiego techniki sprzedaży.
Problem w tym, że większość ludzi nie rozumie asymetryczności ryzyka w przypadku obligacji korporacyjnych, myląc je ze skarbowymi gwarantowanymi przez państwo.
Z jednej strony mamy obietnicę zwykle kilkuprocentowego zysku w skali roku, a z drugiej możliwość utraty całego kapitału.
Sprzedawcy starają się bagatelizować ryzyko, a ono co jakiś czas się materializuje.
Dlatego do rzetelnej analizy spółki emitującej takie obligacje wymagany jest określony poziom wiedzy.
W przypadku obligacji lepszy jest stabilny biznes, który nie wymaga wielkich nakładów finansowych, niż agresywnie rozwijająca się spółka pożerająca mnóstwo gotówki, taka jak GetBack.
Czy taką wiedzę bankowego analityka kredytowego posiadali klienci Lion's Banku i innych dystrybutorów? Śmiem wątpić.
Poza tym dla ograniczenia ryzyka buduje się cały portfel obligacji składający się z różnych spółek, a nie pakuje oszczędności życia w jeden papier.
Tego sprzedawcy pewnie też nie mówili klientom. Relacje są zupełnie odmienne.
Efektem ubocznym missellingu może być zamknięcie rynku obligacji korporacyjnych dla inwestorów detalicznych lub znaczne ograniczenie dostępu do niego.
Nie wiadomo, ile tego towaru dokładnie sprzedał Idea Bank i czy tylko na tym polega zaangażowanie banku w GetBack. Wiadomo, że notowania Idei na GPW lecą ostro w dół.
Bankowi nie pomaga też fakt, że niedawno wymieniono w nim cały zarząd.
Przy okazji przypomnę, że gwarancja BFG dla Lion's Bank i Idea Bank obejmuje łącznie równowartość 100 tys. euro, ponieważ w sumie jest to ten sam bank.
W obecnej niejasnej sytuacji nie uważam za rozsądne trzymanie tam środków powyżej tego limitu.
Wróćmy do GetBacku - do tej pory pojawił się tylko jeden komunikat o braku wykupu obligacji na kwotę 5,5 mln zł. Same odsetki są wypłacane.
Zobaczymy, co będzie z kolejnymi wykupami tych papierów.
Cała sprawa jest rozwojowa i będzie jeszcze o niej głośno.
Właśnie zajęła się nią Prokuratura Krajowa.
Ciąg dalszy nastąpi.