niedziela, 25 grudnia 2011

Margin Call/Chciwość, czyli wezwanie do depozytu

Jutro (nie licząc pokazów przedpremierowych) do polskich kin trafi film „Margin Call”, który po polsku otrzymał tytuł „Chciwość”.

Na pierwszy rzut oka wygląda on dość niedorzecznie, ponieważ po angielsku termin „margin call” oznacza wezwanie do uzupełnienia depozytu, który pozwala na spekulację na rynku bez posiadania całości inwestowanych środków.

O co chodzi?

 Załóżmy, że posiadasz 22 000 złotych i otwierasz 1 kontrakt na WIG20 (aktualna najpłynniejsza seria FW20H12). Dzięki temu, że wystarczy depozyt tylko niespełna 2000 złotych, możesz pozostałe 20 tysięcy (w praktyce zostawia się zdecydowanie większy zapas na rachunku) ulokować gdzie indziej (na przykład na lokacie/koncie oszczędnościowym, w obligacjach, albo otworzyć po prostu dwa czy - jeszcze agresywniej, trzy kontrakty).

Z tego powodu, że rachunki rozliczane są codziennie na koniec sesji giełdowej, a każdy punkt wart jest 10 złotych, przy dużym ruchu przeciw tobie może się okazać, że stan rachunku spadnie poniżej depozytu minimalnego i wtedy następnego dnia rano otrzymasz telefon z biura maklerskiego, które zażąda uzupełnienia stanu rachunku. I to się nazywa margin call.

Jeśli szybko nie dopłacisz, makler zamknie pozycję.

Co ciekawe, wbrew tytułowi, w „Margin Call” nie ma żadnego margin call, tylko „fire sale” z powodu nadmiernego przelewarowania i odkrycia, że MBSy są nic nie warte i trzeba je szybko sprzedać, zanim ktokolwiek się zorientuje, co one naprawdę kryją. Jest to dość mało wyraziście i przekonująco pociągnięty wątek - o tym, co sprzedają w tych paczkach, bankierzy dobrze wiedzieli, oj doskonale. Na przykład Paulson sam wybierał Goldmanowi paczki kredytów do wrzucenia do toksycznych obligacji, a mechanizm wyglądał mniej więcej tak, jak przedstawia Rafał Paddy Hirsch:



Wracając do filmu - polski tytuł „Chciwość” nie jest aż tak okropny, jak się na początku wydaje, ponieważ reżyser J.C. Chandor wskazuje na nią jako jedną z głównych przyczyn kryzysu z 2008 roku. Chciwość, która zaślepiała maklerów z Wall Street, ale również uzależnionych od kredytu zwykłych Amerykanów.



Chandor stykał się ze światem finansów od dziecka - jego ojciec przez ponad 30 lat pracował w banku inwestycyjnym Merrill Lynch (obecnie część Bank of America) i czekał na taką okazję, jak krach w 2008 roku, aby nakręcić film, który da mu przepustkę do Hollywood. Wreszcie ją otrzymał.

W filmie widzimy dość przejrzyste nawiązanie do upadłego banku Lehman Brothers, ponieważ fikcyjny prezes nazywa się Tuld (w Lehmanie był Fuld), ale próżno tu szukać jakichś niuansów faktycznie przydatnych inwestorowi.

Na przykład z pozoru efektowna matematycznie tyrada budowniczego mostu (granego przez Tucciego), który został traderem, zawiera prosty błąd arytmetyczny – zamiast 5 590 200 dni (15 315,6 lat), mamy 559 200 dni (zaokrąglone zresztą do 1 531 lat, zamiast 1 532) jako wynik ilorazu 134 164 800 godzin/24.

W roli rozrywki na solidnym poziomie film spisuje się za to znakomicie i oceniam go wyżej niż zeszłoroczny sequel „Wall Street”. Na uwagę zasługuje intensywna atmosfera filmu i bardzo dobre aktorstwo. W skali od 1 do 10. punktów dałbym gdzieś 7,5 i zachęcam do wycieczki do kina.