Zastanawialiście się czemu do tej pory drukowanie pieniędzy jeszcze nie wywołało inflacji, takiej naprawdę potężnej? Wszystko drożeje, ale nie na apokaliptyczną skalę.
Jedno z wyjaśnień przedstawia "Business Insider":
W końcu Ben Bernanke zafundował już praktycznie dwie tury Quantitative Easing, a przebąkuje się o trzeciej wczesną wiosną przyszłego roku. Jak to możliwe, że przy takiej podaży pieniądza ceny rosną bardzo umiarkowanie?
Mark Dow i Henry Blodget wskazują, ze tak naprawdę Bernanke "drukuje" kredyt bankowy. Inaczej mówiąc - zwiększa zdolność banków do kredytowania konsumentów do granic możliwości (a nawet powyżej).
Jednak konsumenci są już zadłużeni i nie mają zwykle ani chęci, ani zdolności do zaciągania pożyczek. Z kolei firmy obawiają się kredytowania i inwestowania obserwując właśnie słabość konsumenta.
Z kolei banki w kryzysowej sytuacji muszą się delewarować, czyli budować poduszkę kapitałową na wypadek kolejnych faz kryzysu zadłużeniowego, więc zamiast rozdawać kredyty, wolą trzymać środki na koncie w Banku Rezerwy Federalnej i tak koło się zamyka.
Z tego powodu dolar wcale nie słabnie ostatnio i wciąż jest traktowany jako jedna z bezpiecznych przystani (dodatkowo pomaga mu, że jest walutą rozliczeniową, także na rynkach kapitałowych).
Jednak w końcu w którymś momencie drukarka może przesadzić i dolary popłyną do gospodarki szerokim strumieniem windując ceny wszystkiego. Wtedy Fed będzie musiał szybko wkroczyć do akcji i podnosząc stopy procentowe gasić pożar. Jest to typowe igranie z ogniem, ale póki co, obserwujemy taki paradoks, że mimo "drukowania", dolar wcale nie osłabia się, a inflacja w USA jest umiarkowana.
Blodget wskazuje na Japonię, gdzie od ponad dwóch dekad gospodarka pogrążona jest w stagnacji, a próbowano jej pomagać takimi samymi metodami.
Zgadzacie się z taką interpretacją?