Wczorajsza sesja giełdowa w Nowym Jorku wymaga krótkiego komentarza.
Rano indeks Dow Jones spadł poniżej 7900 punktów wywołując przyspieszenie panicznej wyprzedaży i u nas. Potem zaczął rosnąć i przeszedł na zielone terytorium przy okazji wyciągając GPW pod 2000 na WIG20 na zamknięciu. Następnie zaczął lecieć w przepaść znowu do poziomu 8000 punktów i lekko się ustabilizował. Gdy wydawało się, że sesja zakończy się ostrym spadkiem po raz ósmy z rzędu zaczęła się godzina cudów.
O 14:55 Dow Jones wynosił 8048,81 punktów. Już miałem wyłączyć Bloomberga, kiedy zauważyłem jakiś dziwny tick w górę kilkadziesiąt punktów. Tak, tick. Zaczęło się szaleństwo i w ciągu 40 minut indeks urósł o ... ponad 750 punktów wyciągając Dow Jonesa na +300.
Z parkietu słychać było krzyki rozentuzjazmowanych traderów, ale większość komentujących przyznała, że widzi coś takiego pierwszy raz w życiu. No ja też sobie nie przypominam, żeby bez żadnego infa indeks poszedł do góry o prawie 10% w ledwie ponad pół godziny. Wszystko działo się przy olbrzymich obrotach, bo na S czekały miliony akcji.
Mówi się, że to nadzieje na spotkanie grupy G7 wywołały ten rajd. Równie dobrze można podejrzewać krasnoludki.
Po tym absurdalnym wystrzale indeks znowu zaczął szybko opadać, by dzień zakończyć na -128 punktach.
Czy to nie była czasem jakaś zaplanowana akcja ratunkowa? Wyglądało to równie groteskowo jak inne dotychczasowe posunięcia administracji Busha zmagającej się na swój sposób z kryzysem. Ciekawe, że niby republikanin, a z taką ochotą popiera typowo socjalistyczne pomysły jak renacjonalizacja banków. Nie udaję, że wiem jak rozwiązać ten kryzys, ale PRL to my już przerobiliśmy.