Pod koniec kwietnia na blogu pojawił się Pete, młody rentier z Kanady, który obecnie mieszka z rodziną w USA w stanie Kolorado. Pod wpisem pokazały się komentarze osób z Polski, które również mogą nazwać się rentierami.
Jak widać, temat interesuje wielu, a tak naprawdę dotyczy nas wszystkich. Jeden będzie marzył o rzuceniu etatu, inny o godziwej emeryturze (tej drugiej nie zapewni ani ZUS, ani OFE - nikt już nie ma złudzeń).
No i tu pojawia się od razu sensowne pytanie: ile potrzebuję pieniędzy, aby zostać rentierem/ emerytem?
Zastanawialiście się nad tym?
Obliczenia są dość trudne i zawsze szacunkowe.
Poza tym planowanie na wiele lat naprzód obarczone jest wielkim błędem. Oto kilka podstawowych problemów:
1. Nie wiemy, ile lat będziemy żyć (w sieci dostępne są kalkulatory obliczające oczekiwaną długość życia)
2. Możemy zachorować (albo zachoruje ktoś z naszych bliskich) i potrzebować więcej pieniędzy niż zakładamy
3. Może się zmienić nasza sytuacja rodzinna (ślub/rozwód/dzieci....)
4. Nie znamy stopy zwrotu z naszych inwestycji, a wręcz możemy stracić majątek przez nietrafione inwestycje/malwersacje/kataklizm czy hiperinflację
Poza tym trzeba zastanowić się, czy chcemy zostawić po sobie majątek potomkom, czy nie.
No i kolejny ważny element, czyli miejsce zamieszkania - Polska nigdy nie była stabilnym państwem dla osób chcących żyć z dochodu pasywnego. A u nas często trafi się jakaś wojna, wymiana pieniędzy, albo inna reforma.
Przypomnę też, że aż 80 proc. naszych przyszłych dochodów determinują dwa czynniki: lokalizacja i rodzice.
Dlatego wszelkie obliczenia należy traktować ze sporym dystansem. Niepewność oznacza wyższe ryzyko, czyli po prostu do wyliczonej kwoty trzeba dołożyć jakiś zapas, a i tak niekoniecznie wynik będzie prawidłowy.
W październiku 1994 roku William P. Bengen opublikował pracę "Determining Withdrawal Rates Using Historical Data." Autor zbadał w niej zachowanie rynku amerykańskiego od 1926 roku do jemu współczesnych czasów i sformułował słynną regułę 4 procent:
dla portfela składającego się z 60 proc. z akcji dużych spółek (najprościej go zbudować przez zakup funduszu ETF) oraz 40 proc. z obligacji skarbowych bezpiecznie można wypłacać rocznie 4 procent zgromadzonego kapitału
Taki portfel powinien wystarczyć na 30 lat emerytury.
Oczywiście wiele zależy od momentu przejścia na emeryturę i stopy zwrotu w kolejnych latach, ale nawet najgorszy rok startu (1969) pozwoliłby nam prawdopodobnie przetrwać przez trzy dekady.
A zatem posiadacz miliona złotych w wariancie Bengena mógłby wypłacać sobie ok. 45 tys. zł rocznie (później Bengen podniósł szacunki do 4,5 proc.).
Tymczasem obecne środowisko zaniżanych stóp procentowych zabija oszczędzających i rentierów, na co wskazuje profesor Michael Finke w pracy "The 4 Percent Rule is Not Safe in a Low-Yield World".
Finke ostrzega w dzienniku "New York Times", że obligacje w tej chwili płacą mikre odsetki, a wyceny akcji są zbyt wysokie. Jego zdaniem, w najbliższych latach 4 procent będzie zawyżoną wartością i należałoby ją istotnie zmniejszyć.
Inni wskazują, że nie bardzo widzą sens trzymanie 40 proc. portfela w tak nisko oprocentowanych instrumentach, jak amerykańskie obligacje rządowe - u nas mamy na szczęście wciąż nieźle oprocentowane lokaty, zwłaszcza w SKOK-ach (już objętych systemem BFG).
Sam uważam, że należałoby podejść do tej kwestii bardziej twórczo i zdywersyfikować portfel o nieruchomości pod wynajem czy inwestycje alternatywne (akurat na rynkach trwa wyprzedaż metali szlachetnych). Do rozważenia są też IKE i IKZE.
A jakie jest Twoje zdanie?