Draghi zapowiedział, że łącznie dodatkowy skup papierów dłużnych sięgnie ponad bilion euro i potrwa co najmniej do września 2016 roku, z zastrzeżeniem, że w razie braku osiągnięcia założonych celów (między innymi zbliżenia się inflacji do poziomu 2% rocznie), operacja będzie kontynuowana.
Pełny komunikat z konferencji po polsku znajduje się tutaj.
Mario Draghi na konferencji prasowej (fot. ECB/Flickr) |
Fot. freeimages.com |
Kliknij, aby powiększyć |
Przypomnijmy sobie, że głównym partnerem gospodarczym Polski są Niemcy i dlatego zbyt duża moc złotego, przed którą ostrzega "Der Spiegel", doprowadziłaby do opłakanych skutków - zmniejszenia konkurencyjności polskich firm, spadku ich rentowności, wzrostu bezrobocia i innych tym podobnych plag.
Osobiście nie przesadzałbym z tym spadkiem konkurencyjności. Jako Indie czy Chiny Europy radzimy sobie całkiem nieźle i dorzucenie garści euro pracującym za orzeszki niewiele zmieni - przy okazji ciekawie wygląda panika polskich firm transportowych przerażonych wizją konieczności wypłat na poziomie najniższego wynagrodzenia w Niemczech.
Przed nie lada wyzwaniem stoi teraz RPP. Z jednej strony posiada oręż, którym może postraszyć spekulantów grających na umocnienie PLN wobec euro, czyli ewentualną obniżkę stóp procentowych do wykorzystania nawet na lutowym posiedzeniu, a z drugiej - setki tysięcy rodzin przywiązanych do franka. Dla nich kolejne osłabienie PLN do CHF byłoby traumatycznym przeżyciem, zwłaszcza dlatego, że wartość co trzeciego kredytu przekracza pół miliona złotych, a ponad 40% frankowych pożyczek przewyższa wartość nieruchomości - obliczenia nie obejmują najnowszych danych.
W wariancie silniejszego złotego wobec euro pojawiłyby się też jasne strony. W całym zamieszaniu związanym z kredytami denominowanymi we frankach większość zapomniała, że ponad 100 tys. rodzin zaciągnęło kredyty hipoteczne w euro. Dlatego ewentualne umocnienie złotego warto wykorzystać do powiększenia buforu bezpieczeństwa i zgromadzenia dodatkowego zapasu euro lub wręcz rozważyć przewalutowanie kredytu na złote, o ile faktycznie zobaczymy trójkę z przodu przy kursie EUR/PLN.
A dla wielu innych osób (w tym mnie) potaniałaby wakacje.
Na razie są to wciąż bardzo mgliste wizje, ponieważ powinniśmy wziąć pod uwagę nieprzypadkowy termin ogłoszenia programu luzowania ilościowego przez Mario Draghiego tuż przed wyborami w Grecji. Mogą one wprowadzić spore zamieszanie, jeśli - tak jak wskazują sondaże, wygrają populiści grożący końcem oszczędzania i wyjściem Grecji ze strefy euro.
Rodzi się tu proste pytanie - komu zrobiliby na złość? Czy nie lepiej siąść do rozmów z urzędnikami unijnymi, obiecać jakieś tam reformy, a potem wyciągnąć kolejne miliardy z unijnej kasy i robić to, co zawsze?
Wróćmy do zasadniczego tematu, czyli "drukowania" euro.
Czy nie zastanawia Was, dlaczego nie widać inflacji lub pokazuje się ona w bardzo ograniczonym stopniu, dalekim od hiperinflacji? QE przeprowadzano już przecież w USA, Wlk. Brytanii i Japonii.
Wielu ekonomistów głowi się nad tym fenomenem, który częściowo wyjaśnia mechanizm operacji.
1. Bank centralny tworzy pieniądze z powietrza (teza dyskusyjna).
2. Kupuje za nie obligacje i inne papiery dłużne.
3. W ten sposób obniża stopę procentową, po której banki komercyjne pożyczają pieniądze klientom.
4. Firmy i konsumenci wydają więcej i tworzą nowe miejsca pracy.
5. Gospodarka rozwija się, a inflacja lekko rośnie.
Na czym polega problem?
Widać go na styku banku komercyjnego z klientem. Ten pierwszy nie jest wcale taki skory do rozdawania pieniędzy. Co więcej, firmy i konsumenci ostrożnie podchodzą do inwestycji oraz konsumpcji, Głównymi beneficjentami okazują się aktywa finansowe, takie jak akcje, obligacje czy nieruchomości. Inaczej stałoby się, gdyby te euro rozrzucano z helikoptera czy rozdawano w inny sposób - takie propozycje też się już pojawiają i to wcale nie w programach satyrycznych.
Dlatego całkiem możliwe, że Super Mario, zamiast pobudzić gospodarkę, napompuje bańkę na giełdach i innych rynkach kapitałowych czy wybranych nieruchomościach.
Pierwsze efekty już widać w postaci rekordowych notowań niemieckiego DAX-a:
Kliknij, aby powiększyć |
Dlatego nie ukrywam, że pomimo wysokich poziomów głównego indeksu nadal rozważam kolejne zakupy na giełdzie we Frankfurcie.
A co z Polską i WIG-iem?
Nieszczęsny frank na pewno zaciąży na wynikach banków, które na dodatek mogą być zmuszone do zredukowania lub rezygnacji z dywidend. Banki ważą bardzo dużo w indeksach (po doliczeniu PZU ponad 50% w WIG20), surowcowe trapią problemy związane z taniejącym węglem czy miedzią, energetyka obawia się podrzucenia jej kukułczych jaj w postaci kopalń, OFE przestały kupować polskie akcje, polskie fundusze akcyjne notują odpływy (1,2 mld zł w 2014 r.)...
Z tych powodów na największy plus w ostatnich dniach zapisuję obronę poziomu 50 tys. pkt, co daje nadzieję przynajmniej na utrzymanie średnioterminowego trendu bocznego, w którym WIG porusza się od ponad roku, czyli w pozytywnym scenariuszu odbicie do nawet 55 tys. pkt:
Kliknij, aby powiększyć |
Obecnie nastawiam się raczej na Niemcy oraz Azję (bez Japonii), która powinna korzystać na taniej ropie i innych surowcach, co potwierdzają choćby rezultaty kilka razy tu przywoływanego funduszu MetLife Akcji Chińskich i Azjatyckich.
Oczywiście mogę się mylić i rzeka taniego pieniądza nie wystarczy, a na rynki powrócą stare demony, w tym ten zza wschodniej granicy.
Co w takim wariancie powinno sobie dobrze radzić?
Może złoto?
Na aurum sparzyło się wielu amatorów szybkich zysków w 2011 roku, czyli gorączka wyraźnie opadła, a temat nie cieszy się zainteresowaniem mediów i publiki. Tymczasem kurs kruszcu systematycznie wspina się coraz wyżej, wspierany między innymi zakupami Rosji.
Połączenie obawy przed wojną ze strachem przed inflacją powinno nadal napędzać te notowania. A czy trend okaże się poważniejszy i zobaczymy złoto wyraźnie powyżej 5000 zł za uncję, dowiemy się za kilka miesięcy.