czwartek, 18 kwietnia 2013

Wessa nas deflacyjna bessa? Jak ratować oszczędności?

Złoto uważa się za świetne lekarstwo chroniące nas przed upadkiem papierowego pieniądza, jak też galopującą inflacją. Tymczasem ostatnie dni przyspieszyły obserwowane przez nas od dłuższego czasu dość zaskakujące zjawisko słabości złota:

Jak widać, złoto przeliczane na dolary wyrysowało szczyt późnym latem w 2011 roku i od tamtej pory dryfowało w bok, aby ostatnio dynamicznie wybić się w dół (poszukujących bezpośrednich przyczyn odsyłam do odpowiedniego wpisu).

No to może w takim razie rynki nie boją się inflacji, a złoto zapowiada nam deflację?


Byłoby to spełnieniem największego koszmaru Bena Bernanke, który latami studiował amerykański Wielki Kryzys, a jego doktryna opiera się na walce z deflacją za wszelką cenę.

Przy okazji przypomnę fanom Jima Rogersa promującego wszędzie "soft commodities", że w 1935 roku polski rolnik za te same produkty otrzymywał średnio tylko jedną trzecią tego, co w 1928 roku. Dlatego byłbym bardzo ostrożny z prognozowaniem hossy na towarach rolnych.  Różnie bywa. Dowód?



Zauważmy, że Bank Rezerwy Federalnej wciąż pompuje na rynki pieniądze i być może jakiś strumień zbierany przez banki jest kierowany na rynki kapitałowe, umożliwiając spektakularne wzrosty w USA?

Nas bardziej interesuje krajowy rynek i tu od początku roku konsekwentnie schodzimy coraz niżej.

Indeks szerokiego rynku stracił blisko 8 proc., a WIG20 aż 11 proc., co nie wygląda zbyt ciekawie. Choć patrząc na długoterminowy wykres, gwałtowne załamanie sprzedaży biuletynów oraz ruchu na blogach giełdowych może nastąpić po zejściu poniżej minimów z 2011 i 2012 roku, a do nich pozostało jeszcze sporo zapasu:


Zastanawiając się nad dalszym rozwojem wydarzeń, wróćmy do deflacji.

Ceny towarów i usług podawane przez GUS wzrosły przez ostatni rok średnio o zaledwie 1 proc. Ostatnio takie wartości widziano w czerwcu 2006 roku.  A niektórzy za deflację uważają już spadek inflacji właśnie poniżej najświeższego odczytu GUS-u, czyli 1 proc.

Czy tak wygląda sytuacja tuż przed atakiem hiperinflacji?

Deflację możemy też ujmować jako ograniczenie podaży pieniądza i kredytu.

Jeżeli ona faktycznie nadejdzie, akcje powinny tanieć, tak jak w Japonii po 1990 roku:


Malejący popyt na produkty firm (po co mam kupować dziś, skoro jutro będzie taniej) pogorszy perspektywy zysków spółek giełdowych, co uruchamia całą spiralę deflacyjną: brak popytu zmusza firmy do zwolnień ludzi; bezrobotni nie mają pieniędzy na wydatki, a posiadający pracę wstrzymują się z dużymi zakupami itd.

Inna teoria głosi, że malejące ceny wymuszają większą produktywność, co napędziło gwałtowny rozwój USA w XIX wieku.

Oczywiście, w takim środowisku są wyjątki i nawet w bessie niewielka część akcji drożeje, ale kto da nam gwarancję, że trafimy akurat na takie?

Ogólnie w czasie bessy najrozsądniej czekać z gotówką na koncie, albo obstawiać spadki (to dla nieco większych ryzykantów).

Poza tym firmy mogą mieć jeszcze większe problemy z wypełnianiem swoich zobowiązań i dlatego obligacje korporacyjne nie są dobrym pomysłem w bessie.

W tej sytuacji warto śledzić dane makroekonomiczne, które teraz będą napływać. Większość ekonomistów z głębokim przekonaniem mówi o odbiciu w polskiej gospodarce, które ma nastąpić już w III kwartale. No to zobaczymy... A jak nie będzie odbicia?

A może w środowisku deflacyjnym dobre są nieruchomości?

Patrząc na fatalną sytuację demograficzną w Polsce i na rynku deweloperskim, ostatnio podśmiewaliśmy się z pośrednika, z jednej strony zaklinającego rzeczywistość słowami "Ceny mieszkań rosną jak na drożdżach", a  z drugiej po cichu zwalniającego kilkaset osób.

Sporo do myślenia daje też informacja na temat amerykańskiego rynku nieruchomości przypomniana przez wybitnego ekonomistę Roberta J. Shillera: zanim zaczęto pompować bańkę w stuleciu zakończonym w 1990 roku realne ceny domów (czyli skorygowane o inflację) rosły średniorocznie zaledwie o 0,2 proc.

Ze względu na zmiany ustrojowe i różne zawieruchy trudno o takie przekrojowe dane dla Polski.

Jak zawsze - pojawiają się tu różne przypadki i zawsze znajdą się wygrani, nawet w Lotto.

No to może surowce?

Nie bardzo - po co komu surowce, jeśli ogranicza się produkcję i nie ma popytu konsumenckiego? Można robić interwencyjny skup i fałszować dane jak Chińczycy. Jednak są to tylko krótkoterminowe harce.

Co w takim razie robić i jak chronić oszczędności?

Tu powinien działać zdrowy rozsądek - najpierw zastanówmy się nad własną pozycją zawodową i kondycją naszej firmy/instytucji. Im mniej jest pewna, tym większego bufora potrzebujesz w razie utraty pracy/plajty. Po prostu trzeba zwiększyć poziom oszczędności, zarówno w gotówce i jej ekwiwalentach, jak też na lokatach..

Te pieniądze mogą się okazać potrzebne szybciej niż myślisz.

A czy warto zdywersyfikować środki o waluty obce?

Ostatnio rozważaliśmy dość egzotyczną koronę szwedzką, ale ktoś przytomnie zauważył, że w razie totalnego kryzysu lepiej postawić na nieco bardziej płynne waluty. I tu może tymczasowo warto zastanowić się na dolarem?

Dlaczego?

Za siłą amerykańskiej waluty w dużej mierze stoi jej zawzięcie utrzymywany status waluty rezerwowej świata, o który Amerykanie będą zabiegać w ten, czy inny sposób (ostatecznie poprzez US Army).

Sam jakoś nie pałam zbyt wielkim entuzjazmem do tej opcji, ponieważ po sławnym przekręcie z opcjami walutowymi i wystrzałowym rajdzie zakończonym w lutym 2009 roku na wykresie USD/PLN nie widzę niczego ciekawego:




Na koniec napiszę, że sam mam poważne wątpliwości czy faktycznie czeka nas recesja i bessa deflacyjna, więc z tym większym zainteresowaniem będę śledził dane makro oraz kolejne odczyty naszych indeksów giełdowych (w końcu giełda zwykle wyprzedza zjawiska z realnej gospodarki).

A co potem?

Słyszałem od pewnych fanów wiedeńskiego walca, że kolejnym etapem jest wysoka inflacja wywołana przez drukarzy w koszulkach z napisem Keynes z jednej, a Krugmam z drugiej strony.