W 1973 roku Burton Malkiel napisał książkę „Błądząc po Wall Street, czyli dlaczego nie można wygrać z rynkiem” (tak brzmi tytuł polskiego wydania, które ukazało się dopiero trzydzieści lat później). Przedstawił w niej teorię błądzenia losowego, która zakłada, że ruchy na giełdzie są zupełnie przypadkowe i nie da się ich przewidzieć w żaden sposób.
Prawie każdy z inwestujących swoje środki na rynkach odrzuca tę hipotezę upierając się, że jego metoda (najczęściej obrazkowa, ewentualnie bardziej żmudna fundamentalna, algo -tu widzę największy potencjał, czy inna) pozwala na osiąganie stóp zwrotu przewyższających średnią rynkową.
OK, nie będę się spierał i kto regularnie bije rynki (istnieje taka grupa inwestorów, która wkurza Famę i jego kolegów) nie musi dalej nic szukać w tym wpisie, ale jak wytłumaczyć fakt, że fachowcy z wszelkimi możliwymi dyplomami, wiedzą teoretyczną i praktyczną regularnie przegrywają z benchmarkami?
Łatwo to sprawdzić porównując stopy zwrotu tradycyjnych funduszy inwestycyjnych do indeksów. Wygrywa mniejszość, a na dodatek liderzy zmieniają się bardzo często, więc niekoniecznie bohater ostatniego roku wygra z WIGiem również za rok.
Z tego powodu już ponad 30 lat temu, w latach siedemdziesiątych John Bogle wymyślił (właściwie zrobili to inni dużo wcześniej) koncepcję funduszy indeksowych i co ważne, wcielił ją w życie – każdy może kupić sobie S&P 500 bez angażowania pieniędzy bezpośrednio w akcje.
Jeśli założymy, że długoterminowo rynek akcji przynosi wyższe stopy zwrotu od lokat czy obligacji, logiczne jest lokowanie co najmniej części naszego kapitału w akcje, a problem w które rozwiązuje kupowanie instrumentu naśladującego zachowanie całych rynków.
Stąd tak dynamiczny rozwój ETFów w ostatnich latach, które znacznie poszerzają spektrum wychodząc poza giełdy także do surowców.
Tutaj oczywiście zawsze Japończyk może zapytać co to znaczy długoterminowo, skoro jest ponad 70% na minusie licząc od końca lat osiemdziesiątych, ale według mnie wystarczy zmienić regułę na „długoterminowo rynek akcji przynosi potencjalnie wyższe stopy zwrotu”, aby znaleźć się bliżej prawdy.
Do tej pory nie istnieje sposób, w który moglibyśmy kupić indeks WIG, bez wydawania pieniędzy na blisko 400 spółek, ale pojawia się światełko w tunelu. Mamy co prawda atrapy w postaci kontraktów terminowych, jednostek indeksowych czy certyfikatów UniCredit, ale każdy z tych sposobów posiada sporo wad.
Przykładowo zakup kontraktu na WIG20 czy mWIG40 oznacza zaangażowanie mniej więcej 25 tys. zł (nie chodzi o dźwignię i depozyt, ale o wartość instrumentu podstawowego), a co jeśli chcę zainwestować 3 tysiące albo 30 tysięcy? Trzeba się bawić dźwignią.
Z tego powodu rozwiązaniem powinny być długo wyczekiwane ETFy Lyxora na WIG20. Jak podaje „Parkiet” debiut nastąpi we wrześniu i zauważmy jeszcze jedną przewagę ETFu nad tradycyjnym funduszem inwestycyjnym – wiemy po jakiej cenie kupujemy i sprzedajemy, bez żadnego zgadywania.
Jeden ETF będzie stanowił 1/10 wartości WIG20, czyli niespełna 250 zł według cen z piątkowego zamknięcia.
Co więcej, od niedawna działa także fundusz naśladujący ruchy indeksu średnich spółek mWIG40 prowadzony przez Ipopemę, dostępny również w SFI mBanku –oczywiście opłata za zarządzanie 1,5% rocznie jest dużo wyższa niż na rozwiniętych rynkach, ale w końcu Polska to kraj bogatych ludzi i nie ma co marudzić.
Rozwiązanie z ETFem i tym funduszem jest na pewno dobre dla osób, którzy nie chcą na co dzień walczyć z rynkiem, ale pragną podjąć wyższe ryzyko niż skarpeta czy lokata bankowa.
Na koniec jednak chciałem zauważyć, że ponad 40% kapitalizacji GPW stanowią banki i widzę w tym spory element ryzyka w razie kolejnego przesilenia na rynkach finansowych, więc takie ślepe kupienie za XXX złotych ETFów czy funduszu Ipopemy i pasywne czekanie latami na pokonanie lokat i obligacji może skończyć się seppuku.
Częściowo problem rozwiązuje regularne oszczędzanie i inwestowanie w ETFy czy fundusz indeksowy lub jakaś nieco bardziej wyrafinowana strategia kontrolująca ryzyko i poziom strat.