Thomas Piketty (źródło:YouTube) |
Zasadniczą tezą jego pracy jest stwierdzenie, że bogaci stają się coraz bogatsi, ponieważ stopa zwrotu z ich kapitału jest wyższa od przeciętnego tempa wzrostu gospodarczego. Z tego powodu nierówności ekonomiczne będą dalej rosły i w rękach garstki obywateli będzie gromadzony coraz większy majątek, a rzesze biednych powiększą się. Dość przygnębiająca wizja świata...
Dlatego Piketty postuluje interwencjonizm państwa, w tym bardzo wysokie opodatkowanie najzamożniejszych.
Tymczasem weekendowe wydanie dziennika "Financial Times" zawiera prawdziwą bombę. Chris Giles oskarża Piketty'ego o kompromitujące błędy w obliczeniach w arkuszach kalkulacyjnych i manipulację danymi. Ich liczba jest tak duża, że właściwie przekreśla wyciąganie jakichkolwiek sensownych wniosków przez autora książki.
Co na to sam Piketty?
W dość mętnej odpowiedzi nie odnosi się bezpośrednio do szeroko udokumentowanych zarzutów, tylko wskazuje na inne źródła potwierdzające jego obserwacje. Jedynie enigmatycznie stwierdza, że dane wymagają pewnych poprawek i dlatego są one dostępne online.
Czy tylko lewicowi ekonomiści dopuszczają się tego typu manipulacji?
Oczywiście, że nie.
W zeszłym roku skromny student Thomas Herndon odkrył, że w pochodzącej z 2010 pracy Reinhart i Rogoffa roi się od błędów w Excelu. Amerykańscy ekonomiści naginali fakty do swojej tezy, żeby uzasadnić słuszność wdrażania programów oszczędnościowych.
Czy debata na temat nierówności społecznych została zakończona?
Także nie.
I tu zainteresowanych znających angielski mogę odesłać choćby do panelu dyskusyjnego sprzed kilku tygodni:
Sam nie czytałem 696-stronicowej książki Piketty'ego i w świetle obecnie napływających informacji nie bardzo widzę w tym sens. Poczekam na kolejne wydanie...
Natomiast wcale nie jestem pewien, czy gwiazda Francuza przygaśnie. Wręcz przeciwnie.
Jego marksistowskie idee pozostaną atrakcyjne dla bardzo wielu ludzi, w tym niektórych lewicujących bogaczy. Tu obserwujemy prawdziwe rozdwojenie jaźni: płacę ludziom za ciężką harówkę nędzne grosze czy uciekam z kasą do rajów podatkowych, ale uspokajam sumienie głosząc socjalistyczne manifesty w mediach społecznościowych czy w drogiej knajpie.
Podobnie atrakcyjnie brzmią dla części intelektualistów, którzy zapomnieli czasy sprzed 1989 roku i zawsze chętnie przyjmą jakieś wsparcie z budżetu.
Równie przekonująco brzmią dla ubogich mas. Przyjemnie jest znaleźć winnego mojej słabej sytuacji ekonomicznej - tego podłego kapitalistę, który tak mało płaci, że mi na nic nie wystarcza.
No i co najważniejsze: temat chętnie podchwycą całe państwa - przecież podnosimy podatki wyłącznie dla waszego dobra.