Pod wpisem "Internauci mają problem z oszczędzaniem" rozgorzała interesująca dyskusja na temat granic oszczędzania: czy się w ogóle da w naszych polskich realiach, od jakiej kwoty itd. Proponuję tam po prostu zajrzeć i ewentualnie skomentować.
Jednak myślę, że czasami niektórzy niepotrzebnie tracą z oczu piłkę w trakcie gry.
Stąd wziął się nieco prowokacyjny tytuł tego posta: "Biedni koncentrują się na oszczędzaniu, bogaci na zarabianiu", który pochodzi od Steve'a Siebolda.
Siebold argumentuje, że zamożni skupiają się na potencjalnych zyskach, które mogą osiągnąć podejmując ryzyko (brzmi znajomo?), a biedni na oszczędzaniu z tych zasobów, które już posiadają, wliczając w nie bieżące wynagrodzenie z pracy na etacie.
Czy koncentrowanie swojego wysiłku intelektualnego wyłącznie na wyszukiwaniu najlepszych lokat i kont bankowych, promocji sklepowych czy sposobów na ekonomiczną jazdę samochodem nie jest zajęciem co nieco jałowym?
Kiedyś zgodziłbym się z taką argumentacją całkowicie, ale teraz mam nieco inne zdanie.
Uważam, że skoro akumulacja kapitału przez jednostkę/gospodarstwo domowe bierze się ze stałego utrzymywania jak największej nierówności
Przychody > Wydatki,
to po prostu warto szukać dróg racjonalizacji wydatków (bez odmierzania papieru toaletowego w łazience) i maksymalizacji przychodów.
A jeśli boisz się ryzyka zakładania własnego biznesu czy inwestowania na rynku kapitałowym (albo nie masz czasu/chęci/motywacji), możesz przecież zwyczajnie zainwestować w siebie i swoją edukację. To dość dobra inwestycja w niepewnych czasach (stagflacja?). Poza lokatami czy kontami oszczędnościowymi istnieje całkiem sporo opcji. Trzeba tylko szerzej otworzyć oczy i trochę się rozejrzeć dookoła (różne pomysły znajdziesz także w archiwum bloga).