W Polsce ze względu na bardzo surowe egzaminy doradca inwestycyjny jest reglamentowanym zawodem i tym mianem może pochwalić się zaledwie 336 osób. Z tej racji dostęp do nich ze strony potencjalnych klientów jest mocno ograniczony.
Dla kontrastu "doradcą finansowym" może być praktycznie każdy.
Jednak nie chciałbym się teraz zajmować roztrząsaniem problemów z nomenklaturą, ale kwestią do czego przydaje się doradca. Obojętnie czy jest to Robert Nejman, czy doświadczony mentor bez papierka.
Jak wynika z pracy, której autorami są Philip Z. Maymin oraz Gregg S. Fisher (ukaże się w wiosennym wydaniu "The Journal of Wealth Management") największą wartością dodaną wnoszoną przez doradcę okazuje się wcale nie odpowiedni dobór instrumentów finansowych do portfela inwestora, ale powstrzymywanie tego ostatniego przed podejmowaniem impulsywnych decyzji.
Doradca ma działać jak kłódka na lodówce łakomczucha, który w nocy próbuje z niej podjadać. Zatem jego efektywność tkwi w narzucaniu klientowi dyscypliny, a nie wyboru konkretnych akcji czy walut.
Zresztą od lat znany jest problem, że inwestujący w fundusze osiągają gorsze wyniki niż same fundusze z powodu złego/niepotrzebnego timingu.
Dlatego jeśli szukasz rady kogoś doświadczonego, zwróć uwagę czy jest osobą impulsywną i podejmuje decyzje pod wpływem chwili. Oczywiście, aby wyeliminować taki trading, warto przynajmniej część z niego zautomatyzować i przenieść decyzje na barki komputera.
Słabością badania Maymina i Fishera jest zbyt mała próbka - testowano zachowanie klientów tylko z firmy Gerstein Fisher.