Jednym z naturalnych składników każdego portfela inwestora są nieruchomości, tak samo jak lokaty, obligacje, akcje czy złoto.
Niestety, w Polsce ceny mieszkań i domów są nadal sztucznie utrzymywane na zawyżonych poziomach, między innymi z powodu takich programów jak „Rodzina na swoim”. Na przykład od kwietnia podniesiono maksymalny limit w Warszawie aż do 8013,88 zł za metr kwadratowy i z tego powodu banki zacierają ręce, ponieważ będą mogły udzielić więcej kredytów hipotecznych o wyższej wartości, częściowo gwarantowanych przez państwo (czyli z naszych podatków).
W końcu lepiej kogoś ubrać w kredyt na 400 tysięcy niż 300 czy 250 k.
Więcej na ten temat w tym klipie.
Krytyczny wobec takich pomysłów jest nawet przedstawiciel branży deweloperów Józef Wojciechowski (ten od JWC).
Dość kulawe prawo sprawia, że wynajem jest trudnym biznesem i przy takich cenach mieszkań nie wydaje mi się jakąś szczególnie atrakcyjną inwestycją.
W takim razie poszukajmy segmentu, gdzie banki i rząd nie podbijają cen.
Takim pomysłem jest ziemia, czyli działki budowlane i grunty rolne.
Przejrzałem dziś na ten temat artykuł na Forsalu i pomijając bzdurne ceny podawane na podstawie ofert nie transakcji (w takim razie ja wbiję do arkusza zleceń Arctic Paper na S po 40 zł i zgłoszę się do Forsalu, żeby opublikowali to jako dzisiejszą cenę akcji ACT na GPW), spodobało mi się w nim przede wszystkim zakończenie:
„Nieoficjalnie przedstawiciele niektórych banków mówią że instytucje finansowe w obecnej sytuacji nie są zainteresowane kredytowaniem zakupu ziemi. Nie jest to towar, który można łatwo sprzedać, a poza tym nie można wykluczyć dalszych spadków cen.”
Ziemia jeść nie woła i według mnie to może być dobry trop do poszukiwań dla zainteresowanych nieruchomościami, z potencjałem zdecydowanie wyższym niż mieszkanie w bloku za 7-8k za metr kwadratowy.