środa, 8 stycznia 2014

"Moja żona kocha gotówkę"

Napisał do mnie Czytelnik i za jego zgodą przedstawiam fragment korespondencji (trochę tylko zmieniłem interpunkcję, poprawiłem literówki itp.).

 „Jesteśmy małżeństwem z dwójką dzieci w wieku szkolnym i nieźle nam się powodzi. Mieszkamy w dużym mieście. Oboje pracujemy i zarabiamy powyżej średniej krajowej. 

Na szczęście moja żona odziedziczyła mieszkanie i nie musieliśmy brać kredytu, tylko trochę pożyczyliśmy przy kupnie samochodu. Co miesiąc odkładamy co najmniej paręset złotych (czasem więcej, czasami mniej) i uzbierało się tego już całkiem sporo. W tym roku powinniśmy dać radę przebić się powyżej stu tysięcy.


I tu pojawia się problem. Moja żona kocha gotówkę i chce trzymać wszystko wyłącznie w banku na lokacie.



Ja jej tłumaczę, że powinniśmy trochę zaryzykować i spróbować czegoś innego. Sam się trochę tym interesuję i dlatego trafiłem na tego bloga. 

Jak ją przekonać? Dodam, że jest ona negatywnie nastawiona do inwestowania po tym, jak mój teść dał się przekonać w banku do funduszy chyba 5 czy 6 lat temu i stracił na tym szybko jedną trzecią pieniędzy.

Dodam, że nie planujemy budowy domu, ani kupna działki, pieniądze chcemy przeznaczyć na naukę dzieci i jako rezerwę na gorsze czasy, a potem może emeryturę - jak dożyjemy.”

Jestem ciekaw Waszych opinii. Jak rozwiązać problem Czytelnika?  Zapraszam do komentarzy.

Moim zdaniem nie ma sensu przekonywać jej na siłę. Lepiej na przykład przeprowadzić taki eksperyment, żeby pewną, niedużą część oszczędności przeznaczyć na inwestowanie (może przyda się tu "Elementarz Inwestora"?). Może to robić samodzielnie Czytelnik, skoro małżonka wydaje się sceptyczna. Sprawa do przedyskutowania.

Tu widać potencjalny konflikt - facet czujący presję chce udowodnić kobiecie, że inwestowanie przynosi wysokie zyski i podejmuje niepotrzebne ryzyko kończące się dużą stratą. Potem żona powtarza jak mantrę - A nie mówiłam!?

Tę sprawę należałoby od razu sobie wyjaśnić, że istnieje ryzyko straty części lub wręcz całości inwestowanych środków.

Trzeba też z góry założyć, aby inwestowanie trwało co najmniej kilka lat (nie pojedyncze transakcje, tylko cały projekt!). Może wtedy żona zmieni zdanie, kiedy zobaczy wymierne rezultaty? A może utwierdzi w przekonaniu, że najlepsze są lokaty?

Istotna jest tu konsekwencja i dyscyplina, ponieważ przeciętny inwestor ma z nimi wielki kłopot, o czym świadczą choćby takie wyniki:

źródło: Business Insider
Najczęściej "niedzielny inwestor" pojawia się na rynku na chwilę tuż przed szczytem, kiedy media krzyczą o hossie. Potem zamyka nieudane transakcje w bessie, gdy zewsząd słyszy głosy ekspertów wieszczących nadchodzącą katastrofę.

Później musi minąć trochę lat, aby na rynek weszli nowi, którzy nie doznali ran w bessie i historia powtarza się na nowo. Ten cykl obserwujemy regularnie, bez względu na epokę i rozwój cywilizacji.

Sama świadomość jego istnienia nie pozwoli nam na uniknięcie tej pułapki. Jednak powinna skłonić do myślenia nad strategią długoterminową. Może ona na przykład uwzględniać zlecenia obronne (stop-loss) - sam jestem zwolennikiem idei, aby ograniczać straty, kiedy to jest tylko możliwe Strategia może polegać na regularnym kupowaniu za stałą kwotę, albo jeszcze czymś innym.

Najważniejsze, żeby ją stworzyć i się jej trzymać, czekając przez co najmniej kilka lat aż rynek udowodni nam jej słuszność lub wadliwość. Wtedy powinniśmy ewentualnie dokonać jej modyfikacji lub ją porzucić.

Na pewno nie warto rozbudzać w sobie nadmiernych oczekiwań, aby uniknąć przyszłych rozczarowań. Każdy punkt procentowy zysku ponad stopę zwrotu z lokat powinien nam dawać jakąś satysfakcję. Wtedy inwestowanie nie będzie udręką.