sobota, 2 kwietnia 2011

Wszystko po pięć złotych

Pan Janek posiada trzy duże sklepy. Do tej pory powodziło mu się całkiem nieźle, ale teraz musi zmieniać ceny w swoich sklepach prawie codziennie, ponieważ dostawcy przysyłają mu nowe, wyższe cenniki praktycznie co miesiąc, czasem nawet kilka razy w miesiącu. Bywa, że podnosi ceny nawet o 5-10% w skali tygodnia.

Jak mówi - gdyby tego nie robił, musiałby dokładać do interesu.

Tak naprawdę pan Janek nazywa się Zheng Jicong i jest Chińczykiem mieszkającym w Argentynie, ale czy przypadkiem jego historia nie zabrzmiała nieco zbyt wiarygodnie w polskich realiach?

Zamiast obiecanych obniżek podatków, czyli hasła 3 x 15%, zmierzamy do 3 x 5 zł, czyli wszystko po pięć złotych: benzyna, cukier, chleb. Właściwie w dwóch pierwszych przypadkach już pobiliśmy rekordy, a myślę, że nasze światłe rządy nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa i zmierzają w stronę podstawowej stawki VAT 25% itd. I wcale nie zmieni tego inne rozdanie tych samych, znanych nam od lat ludzi.

Wróćmy do Pana Zhenga. Jego historia posłużyła jako tło do opowieści o Argentynie, którą przedstawia Bloomberg.

Nikt nie płacze po Argentynie, która ledwie dekadę temu padła na kolana:



Wszyscy ekscytują się perspektywami sąsiedniej Brazylii, a tymczasem Argentyna znowu działa jak barometr wskazujący na nadchodzące kłopoty, czyli tym razem wysoką inflację.

Oficjalnie wynosi ona rzekomo 11%, ale większość analityków raczej widzi 25% (oby i u nas nie doszło do tego "fenomenu"). Wyższa jest tylko u Chaveza (ponad 33%).

Co robią zwykli Argentyńczycy?

Odpowiedź jest prosta- kupują co się da. W Argentynie zrealizowało się marzenie Bena Bernanke - pobudzono konsumpcję do maksimum. Ludzie biorą wszystko jak leci: telewizory, samochody, ziemię. Zależnie od możliwości finansowych (ja na przykład zakupiłem scyzoryk i latarkę). Pieniądze parzą w ręce.

W Polsce obserwowaliśmy, czy obserwujemy podobny fenomen na przykład w przypadku legendarnego już cukru, co jest jednym, wielkim absurdem. Polska z jednego z większych producentów cukru na świecie stała się jego importerem (polityka rolna UE) i ma ceny o kilkadziesiąt procent wyższe niż w sąsiednich Niemczech, skąd (zapewne, jak zwykle, "przypadkiem") pochodzą nowi właściciele kilku dużych polskich cukrowni.

W Argentynie hasło "cash is trash" nabrało realnego wymiaru, a u nas powoli dojrzewa.

Jak w warunkach wysokiej inflacji radzi sobie w takim razie giełda w Argentynie?


Przez ostatni rok indeks Merval wzrósł o 46,3%. Dla porównania: WIG w tym samym czasie zarobił tylko 11,7%, co zresztą potwierdza tezę, że nadmierne przywiązanie do polskiego rynku niekoniecznie jest uzasadnione.

Kolejna konkluzja jest oczywista - dopóki USA i inni pompują pieniądz, albo przynajmniej nie zakręcają kurka, giełda może rosnąć nawet w środowisku inflacyjnym, co potwierdza przypadek argentyński.

Różnie z tym może być nawet już w bliskiej przyszłości, ponieważ na przykład ECB prawdopodobnie za chwilę kosmetycznie podniesie stopy procentowe. Jest to ruch symboliczny, ale nigdy nie wiadomo, kiedy rynki zaczynają dyskontować te większe podwyżki.

Natomiast przy tak niskim oprocentowaniu lokat i kont oszczędnościowych nadmiar depozytów wydaje się niewskazany, wręcz szkodliwy i trzeba mocno główkować nad zamianą pieniędzy na aktywa zachowujące wartość w czasie (ładnie się wykpiłem z odpowiedzi jakie konkretnie :), albo prościej- nie odkładać za daleko w czasie od dawna planowanej konsumpcji (rób to tylko z głową za własne środki).